Czuliśmy się trochę jak oszuści, jedząc nasz wymarzony posiłek - bułki z żółtym serem, szynką i salami. Przecież wszyscy ludzie których znamy zaczynają tęsknić za Azją jeszcze zanim z niej wyjadą, a my cieszyliśmy się, że wróciliśmy do domu. Do herbaty w kubku, pitej na naszej własnej sofie z Ikea.
Włączyliśmy telewizor i rozpoczęliśmy swojską wyprawę przez 147 kanałów. Nagle, na ekranie pojawił się Pascal Brodnicki jedzący smażone larwy jedwabnika polane sosem sojowym. Wokół niego wszystko było cudowne, magiczne i kolorowe - stragan z grillem, przypalony wok, miseczki z przyprawami i półproduktami. Nawet koszulki ludzi podekscytowanych tym, że do ich zaułka przyjechała telewizja, prezentowały się jak z reklamy proszku do prania. Rośliny były zielone, rozświetlone pomarańczowym słońcem na niebieskim niebie.
Popatrzyliśmy na siebie. Wyświetliłem nazwę programu. Tak, tak, Pascal Brodnicki właśnie prezentował atrakcje kulinarne ulic Bangkoku. Kinga powiedziała: przecież to wcale tak nie wygląda! Byliśmy tam jeszcze 24 godziny temu i wszystko było brudne, obtłuczone i szare, a niebo na pewno nie było niebieskie!
Nie wiemy, jaka jest prawda, nie wiemy, który Bangkok jest prawdziwy - ten z filmów na YouTube, czy ten widziany oczami wystraszonego turysty z Polski. A może po prostu nie mamy tej iskierki hipisowskiej duszy, która pozwala założyć różowe okulary i nie widzieć tej wielkiej biedy, codziennej ludzkiej walki o przetrwanie, osiedli z blachy falistej, kobiet mieszających motyką cement na budowie, czy pijanej białej hołoty z całego świata.
Ale w jednym się zgadzamy z Włodkiem: tam można się zgubić i zagubić na wiele sposobów, tylko za jaką cenę? Odpowiedź na to pytanie zależy wyłącznie od zasobności portfela. Bo Bangkok może pożreć każdy budżet.