Geoblog.pl    tlk    Podróże    Telecka jedzie do Azji    Wszystko, czego nie chcecie wiedzieć o Azji
Zwiń mapę
2012
05
lip

Wszystko, czego nie chcecie wiedzieć o Azji

 
Tajlandia
Tajlandia, Bangkok, New Siam II
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 9004 km
 
Bangkok nie jest miastem pięknym – jest za to miastem praktycznym aż do bólu. I chyba właśnie na tym polega tajskość. Oczywiście są tutaj miejsca piękne, ale nawet ta ich „ładność” jest podporządkowana użyteczności. Może wszystko tutaj musi być praktyczne? Może wynika to jakoś z buddyzmu? Weźmy na przykład samochody: Tajowie przerobili na gaz chyba wszystkie pojazdy, które można było przerobić. I jaki jest efekt? W Bangkoku, spacerując po nawet najbardziej zakorkowanej ulicy można swobodnie oddychać, rozkoszując się smrodem ryb rozkładających się w klongach, wszechobecnym aromatem sosu ostrygowego i pamiętaną z dzieciństwa wonią dwusuwów (ech, te tuk-tuki). Ale zatykających płuca spalin – brak. Gdyby zastąpić te ich LPG jeżdżącymi po Warszawie trupami z silnikiem diesla (poczynając od autobusów, na srebrnych oplach z kratką kończąc), stolica Tajlandii po prostu nie nadawałaby się do życia.

Wielokrotnie w czasie wędrówki po Azji porównywałem odwiedzane miejsca z widokami zapamiętanymi z podróży dookoła Stanów, którą 20 lat temu popełniliśmy z moim Ojcem. I od razu po wyjechaniu z lotniska Suvarnabhumi przed oczyma stanęła mi nasza droga z lotniska w Chicago. Niby tak samo: prosta droga po horyzont, trzy pasy w jedną stronę, trzy w drugą, wielkie jak boisko do gry w siatkę reklamy na poboczu. Tylko, że tam nie było nic, tylko droga, a tutaj każdy metr ziemi obok którego przejeżdżaliśmy był zabudowany lub przeznaczony pod uprawę. Gdy patrzy się na dane statystyczne dotyczące Tajlandii, to nie widać potrzeby takiego stanu rzeczy, a jednak wszędzie gdzie jechaliśmy ziemia wyglądała na posiadającą właściciela.

Z ciekawych widoczków, wypatrzonych przez okno, warto wspomnieć: jeden jedyny krzyż górujący nad miastem, stadion narodowy na przedmieściach, wzniesiona na palach infrastruktura kolejowa (nie tylko tory, ale i dworce), wielopiętrowe szpitale, wyglądające jak hotele i tysiące małych interesików, mających swoją siedzibę w budzie z blachy falistej.

Na koniec okazało się, że taksówkarz nie umie czytać łacińskiego alfabetu – dostał wizytówkę hotelu New Siam II, ale zawiózł nas pod New Siam Riverside i jeszcze upierał się, że to tu. Dobrze, że te dwa hotele są od siebie oddalone o rzut beretem i z miejsca w którym stanął widać było ten nasz.

Azja składa się z kontrastów. Pierwszy kontakt z azjatyckim hotelem był powodem załamania Kingi, która dziwnie wyglądała już w taksówce, ale jak zobaczyła ten malutki, lekko obskurny pokój z mikroskopijną łazienką, to chciała wracać. I to jest właśnie to, czego nie można zrozumieć. Jak to się stało, że w tym kraju konstrukcyjnych gigantów łazienki hotelowe są tak oszczędne w wielkości i wyposażeniu? Po pierwsze, nie ma bieżącej ciepłej wody. Jest grzałka przepływowa przy prysznicu, ale już umywalka oferuje wyłącznie zimną wodę. Nie jest to wielka wada, bo woda w rurach ma dwadzieścia kilka stopni, tak więc zwykle myłem się w zimnej wodzie, a raz nawet miałem za złe, że ta zimna woda nie jest zimna. Po drugie, konstruktorzy łazienek oszczędzają na powierzchni, łącząc funkcje podłogi i brodzika. Jak się później okazało, czasami nawet nie uważają za stosowne dołączyć do kompletu zasłonkę, co powoduje, że jak człowiek nie uważa, to ma mokry ręcznik. No i, po trzecie, szok kulturowy nazywany syndromem „cienkiej rury odpływowej”. Okazuje się, że nie tylko w Grecji mają z tym problemy, ale również duża część Azji nie widzi potrzeby marnowania materiałów na produkcję rur odpływowych o dużej średnicy, skoro można ten problem rozwiązać taniej i powiesić w łazience tabliczkę, zakazującą wyrzucania czegokolwiek do muszli. Oczywiście, problemy te nie istnieją w hotelach, które mają gwiazdki.

To wszystko nie oznacza, że New Siam II ma jakieś wady, zwłaszcza, jak się porówna ofertę z ceną pokoju (840 BHT). Ba, nawet jak się porówna z tym, czego można się spodziewać za podobną cenę nad pięknym, polskim morzem. Hotel ma basen z ręcznikami (w cenie), restaurację (nie wyszukaną, ale wystarczającą), pomocny personel znający angielski, który pośredniczy w załatwianiu usług dodatkowych. A dodatkowo, hotelik oferuje odrobinę azjatyckości w postaci lobby i malutkiej świątyni na terenie oraz labiryntu wąziutkich korytarzy, w których za moment pojawi się Jackie Chan, uciekający przed Yacuzą. W lobby jest waga, która dosyć wiernie waży bagaż, zwłaszcza, jak się zauważy, że podziałka w kilogramach, to jest ta mniej widoczna.

Ponieważ rozpakowywać się nie było po co, bo mieliśmy tu zostać tylko 3 noce, umyliśmy się i ruszyliśmy w miasto. I tutaj chciałem zaznaczyć, że jeżeli ktoś chce pojechać do Azji, to nie powinien robić tego idąc naszymi śladami. Lecieliśmy całą noc, zjedliśmy obiad na kolację „poprzedniego dnia” i śniadanie na obiad „następnego dnia”, wypiliśmy wiadro kawy, żeby się nie przewrócić, a oni kazali nam iść „w miasto”, z akcentem na „coś zjeść”. A w miasto idzie się w lewo, zaułkiem po którym czasami biegają szczury, potem bramą, zajętą przez dziką jadłodajnię (właścicielka myła naczynia w balii, a brudną wodę wylewała do zaułka), gdzie można było zobaczyć wszystkie etapy smażenia kurczaka, poczynając od jego zarzynania. Ile razy tamtędy przechodziliśmy, Włodek stwierdzał, że może tutaj warto coś zjeść. Jadłodajnia, jak się okazało, była również salonem właścicieli, którzy mieszkali w szopie, zajmującą część bramy. Chyba, że to nie była brama, tylko – na odwrót – my półlegalnie przechodziliśmy przez ich salon i kuchnię. Trudno powiedzieć. Na koniec zostaliśmy wyprowadzeni na Soi Ram Buttri i zobaczyliśmy, czym jest to piekło, twu! raj, o którym ciągle opowiadał Włodek.

Dziki tłum białasów przelewał się w prawo i w lewo, zatrzymując się przy kramach z pamiątkami, koszulkami, torebkami, sukienkami. Większość ludzi ubrana była w ciuchy z tych kramów, głównie zdobione logo piwa Chang. Pomiędzy kramami porozkładały się stragany z jedzeniem i objazdowe bary z alkoholem. Większość ludzi coś jadła lub piła. Większość ludzi coś paliła. Większość ludzi coś mówiła. Ale to wszystko, to tylko po jednej stronie ulicy, bo po drugiej, tej zabudowanej, znajdowały się hoteliki, bary, restauracje, sklepy, salony masażu i zakłady krawieckie. Większość ludzi zajmowała się wychodzeniem z lub wchodzeniem do: barów, restauracji, sklepów, salonów i zakładów. Między ludźmi przeciskały się skutery, tuk-tuki i taksówki, wiozące towary i ludzi. Całość spowijał dym z dziesiątków rusztów, przemieszany z muzyką z dziesiątków głośników i podświetlany dziesiątkami kolorowych, migających szyldów, latarni, żarówek na drucie i wyświetlaczy smartfonów. Zapach smażonych przypraw skutecznie zabijał wstrząsającą zapewne woń ulicy i ludzi.

A oni zaprowadzili nas szybkim krokiem do swojego ulubionego straganu i powiedzieli, żebyśmy sobie coś kupili do jedzenia. Dziękuję, ale chwilowo staram się nie porzygać. I nie jestem przekonany, czy ten stół mnie nie zabije, jak go dotknę. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na piwo w butelce. Warto tutaj wspomnieć jeszcze o tym, że cały interes prowadziła mama z na oko 10 letnim synem. Mama gotowała, a syn prowadził kasę i kelnerował. Towarzystwo coś pozamawiało, niestety nie wiadomo, co i za ile, bo wszystko wyglądało podobnie i kosztowało podobnie i lądowało na stole w przypadkowej kolejności. Poza tym, nie wiadomo, czy chłopiec rozumiał po angielsku. Generalnie: danie kosztowało około 20-30 BHT, a piwo 50 BHT.

Z pełnymi brzuszkami udaliśmy się na Khaosan, gdzie piekło osiągnęło wyższy stopień, gdyż do atrakcji z Ram Buttri dołączyły się: wózki ze smażonymi robaczkami, muzyka na żywo, wydarzenia sportowe na dużym ekranie i jeszcze więcej ludzi. Ponieważ naszym celem było jedynie odwiedzić znajome miejsca, dość szybko znaleźliśmy się na kursie powrotnym do hotelu. Grupa poszła spać, Włodek upewnił się, że wczesnym rankiem idziemy na targ owocowy, a my zostaliśmy przy znajomym straganie, żeby coś jednak zjeść.

Matko boska. To było straszne. Kurczak smakował jak surowy, bo miał tak intensywny kurczakowy smak, że nie zabiło go nawet smażenie. Cała potrawa była płaska. Nie smakowała niczym, za wyjątkiem kurczaka. W porównaniu z moim domowym chinolem, to coś smakowało jak przygotowane z gotowca firmy Blue Dragon. Każdy kawałek kurczaka wędrował ze dwa razy w górę i w dół. Niestety, ten smak prześladował mnie przez cały pobyt w Tajlandii. Kinga też nie była zachwycona uliczną wersją, słynnej przecież tajskiej kuchni. Do dzisiaj nie odkryliśmy, czy to, co jej przeszkadzało, to była tajska bazylia, tamarynd, czy takie zielone listki (ale nie limonka kaffir).

Po powrocie do hotelu odkryliśmy 3 rzeczy: kartka z numerem pokoju, którą wręczają na recepcji, jest niezbędna, gdyż na kluczu nie ma numeru, zimna woda w kranie jest za ciepła, żeby skutecznie odświeżyć się po trudach podróży, a najważniejszym elementem pokoju jest koniec końców łóżko, a materace to oni umieją robić. W krótkich żołnierskich słowach ustaliliśmy, że się nam w Bangkoku nie podoba i poszliśmy spać.

W okolicach drugiej w nocy kurczak zdecydował, że jednak do góry.

Następne co pamiętam, to Włodek, który stał w drzwiach, gładko ogolony, radosny i gotowy do podboju targu owocowego.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (15)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (1)
DODAJ KOMENTARZ
juwicze
juwicze - 2012-09-12 08:59
super się czyta, więc czekamy na ciąg dalszy :)
 
 
zwiedzili 5.5% świata (11 państw)
Zasoby: 125 wpisów125 12 komentarzy12 666 zdjęć666 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróżewięcej
14.08.2019 - 16.08.2019
 
 
31.05.2019 - 15.06.2019
 
 
08.09.2017 - 01.10.2017