Niebo nad Bangkokiem skrywały ołowiane chmury, przez które raz na jakiś czas przebijały się promienie słońca. Ulice, jeszcze kilka godzin temu pełne roześmianych ludzi i kolorowych tuk-tuków, teraz były puste i szare. Wszędzie walały się podarte foliowe torebki i porwane kartony. Gdzie człowiek nie spojrzał, widać było brudny beton elewacji, zardzewiałe metalowe konstrukcje i dzikie kłębowisko kabli. Całość dawała wrażenie, że jest wczesny ranek, tuż po wschodzie słońca, że miasto powoli budziło się do życia. Nic bardziej mylnego – to miasto już wstało, a naszym celem był pobliski nocny targ owocowy, który zamykali o 8 rano. W sumie, inaczej się tego zrobić nie dało, bo targ zorganizowany był po prostu na ulicy.
Nokia 500 twierdziła, że z hotelu na targ jest 500 metrów, ale dla nas, nie przyzwyczajonych do tego klimatu, to było przynajmniej 5 kilometrów. Przypominam: ołowiane chmury, słońce widać z rzadka, 7 rano. A temperatura i wilgotność już takie, że tylko Szwedzi mogli by się ucieszyć. Pod warunkiem, że wiedzieliby gdzie jest najbliższy przerębel. Targ okazał się wystawionymi wzdłuż jednej strony ulicy skrzynkami i stoliczkami z owocami. Między nimi rozłożył się rzeźnik, sprzedawca jedzenia i straganik z białymi „roboczymi” bluzkami. Trudno jest opisać to dziwne miejsce lepiej, niż robią to załączone zdjęcia.
Przeszliśmy spokojnym krokiem cały targ i przystąpiliśmy do nabywania dóbr. Włodek wybrał sobie 3 dorodne owoce o nieznanej mi nazwie, podobne z wyglądu do niczego i podał pani sprzedawczyni. Ta spokojnie położyła je na wadze, dołożyła 2 następne, jeden zdjęła i tak wachlowała, aż uzyskała „coś jak kilogram”, zapakowała w siatkę i rzekła „30 baats”, uśmiechając się od ucha do ucha. Sytuacja powtarzała się z kolejnymi owocami tak długo, aż Włodek się poddał i przy kolejnym gatunku owoców, po prostu wskazał je palcem i powiedział „one kilo”. Pani położyła na wadze przygotowane wcześniej 3 sztuki dobrane do miary „coś jak kilogram” i wszyscy byli zadowoleni. My ograniczyliśmy się do wiechcia czegoś, co chyba było rambutanem. Na koniec, pani zapytała się radośnie skąd jesteśmy, o zgrozo wiedziała, że coś takiego jak Polska istnieje, i życzyła nam miłego dnia.
No cóż, objuczeni owocami i aparatami fotograficznymi pragnęliśmy tylko powrotu do hotelu. Włodek postanowił jeszcze wejść do swojego ulubionego sklepu „na rogu” z tajskimi wymysłami i nabyć coś na śniadanie. Okazało się, że było ciągle jeszcze tak wcześnie, że rzeczony sklep (o wyglądzie społemowskiego samu) się dopiero „towarował”, tak więc wybór był mały. Włodek coś sobie wybrał wśród torebek, paczuszek, pudełek, zawiniątek i tacek z nieokreśloną zawartością, czym wzbudził takie zainteresowanie wśród klientów, że aż sobie zrobili z nim grupowe zdjęcie. Prawdopodobnie był to pierwszy raz, jak widzieli białego, kupującego tajski zestaw śniadaniowy. Niestety, już nigdy nie wróciliśmy do tego sklepu, a szkoda, bo planowałem kupić w nim trochę półproduktów do zabrania.
Po wyjściu, Włodek nie odmówił sobie kupienia na ulicy czegoś grillowanego w liściu bananowca, co męczył jeszcze następnego dnia, twierdząc, że jest niesamowite. Jak ja kupię niesamowite czekoladki, to nie męczę ich następnego dnia, o nie.
Zmęczeni, dotarliśmy do hotelu i poszliśmy na wymarzone śniadanie. Herbata twinings i ohydna sucha bułka z serem, bez masła. Ale za to jakie pyszne to było… Niestety, nie dane nam było długo posiedzieć, bo trzeba było iść zwiedzać.