Nienawidzę latać. Wiem, że taka przypadłość stoi trochę w sprzeczności z planowaniem wakacji wymagających 8 lotów samolotem, ale podobno odrobina szaleństwa w życiu jest potrzebna. Nawet, jeżeli jest to schizofrenia. Nie powinno zatem nikogo dziwić, że po udanym locie bombowcem, z niepokojem oczekiwałem wrażeń związanych z międzykontynentalnym przelotem krową rasy Boeing 777. Okazuje się, że takie duże maszyny też nadają się do latania. Może moje złe wspomnienia wynikały z tego, że od lat latałem wyłącznie z polskimi pilotami? Podróż minęła bezboleśnie, wygodne siedzenia, wielkie schowki na bagaże, wyborne jedzenie. Trochę rzucało nad Zatoką Bengalską, ale turbulencje jeszcze nigdy nikogo nie zabiły. Ptak wpadający do silnika przy starcie to co innego. Zwłaszcza papuga.
Cóż można powiedzieć o lotnisku w Bangkoku? Jest duże, a terminal – wprost ogromny. Wszędzie stoją wypielęgnowane rośliny i cięte kwiaty, a przynajmniej połowa reklam okazuje się portretami członków rodziny królewskiej (mój ulubiony: król na wakacjach, z zawieszoną na szyi cyfrową lustrzanką canona). Zdecydowanie większe wrażenie zrobił na mnie ascetyczny, szary Wiedeń. Może dla tego, że rozumiałem i umiałem docenić zamysł projektanta. W morzu kłębiących się ludzi daje się zauważyć ciekawą prawidłowość: można tu spotkać każdy kolor skóry za wyjątkiem, hm… powiedzmy łamanej czerni. Azjaci: wszystkie kolory tęczy. Biali: od beżowych Francuzów po sino-białe Norweżki. Murzyni: wyłącznie ubrani w garnitury, czarni jak heban i wielcy jak Kilimandżaro.
Oczywiście gigantomania lotniska robi wrażenie, ale chyba nie tak wielkie, jak pierwszy kontakt z tajską polityką wysokiego zatrudnienia. Okazuje się bowiem, że w Tajlandii bardzo dużo ludzi wykonuje pracę, która nikomu do niczego nie jest potrzebna: na każdym stoisku informacyjnym (których jest więcej, niż chętnych do zadania pytania) widać siedzące dwie osoby, wśród ludzi stojących w kolejce do odprawy kręcą się pracownicy, sprawdzający poprawność wypełnienia karty wjazdowej, na postoju taksówek pracują gońcy, przekazujący zamówienia do kierowców. Zupełnie, jakby pracę rozdawali wszystkim chętnym. Coś podobnego widziałem wiele lat temu w Stanach, jeszcze przed pierwszym kryzysem gospodarczym. Ciekawe, czy taki przerost zatrudnienia napędza rozwój gospodarki, czy właśnie jest powodem nadejścia kryzysu?
Podczas podróży po Azji wielokrotnie spotkaliśmy się z prostymi rozwiązaniami problemów, które w Polsce są nie do rozwiązania. Opuszczając terminal turysta może rozwiązać problem dotarcia do hotelu na wiele sposobów. Myśmy oczywiście wybrali taksówkę. Udaliśmy się więc do punktu zamawiania taksówek, w którym powiedzieliśmy, czego oczekujemy (liczba osób, ilość bagażu, miejsce docelowe), pani zastanowiła się, podała cenę (w naszym przypadku 400, 700 lub 1100 BHT, w zależności od wielkości samochodu) i wypisała kwitek. Jeden egzemplarz dostał pan taksówkarz, drugi – my. Na kwitku było napisane, dokąd ma nas zawieźć i za ile (ważne jest, aby ustalić, czy kierowca ma jechać drogą płatną, co kosztuje dodatkowe 50 BHT, czy przez miasto). Jednym słowem, taksówkarze nie biją się o klienta, nie ma mafii, jest porządek i – co ważne – do obsługi kilkudziesięciu taksówek i setek turystów wystarcza kilka osób mówiących po angielsku.
Wsiedliśmy do taksówki i ruszyliśmy przez miasto.