Tę wycieczkę zaplanowaliśmy bardzo precyzyjnie. Przez dwa miesiące szukaliśmy atrakcji, które z jednej strony byłyby warte zobaczenia, a z drugiej – swoim położeniem nie odbiegały zbytnio od trasy, która miała doprowadzić nas na dworzec kolejowy, gdzie mieliśmy nabyć drogą kupna bilety na MOST. Wycieczkę nazwaliśmy trochę przekornie „Świątynie Bangkoku”.
A zatem w planach miało to wyglądać tak: Phra Arthit Pier (przystanek tramwaju wodnego), Tha Tien Pier, przesiadka na prom, zwiedzanie Wat Arunratchawararam Woramahawihan (zwany potocznie Wat Arun), potem znowu prom, Wat Pho, Old Siam Plaza, Phahurat Market, China World, India Emporium, szybki lanczyk w ulicznej knajpie u Toney’a, potem spacerek Thanon Yaowarat przez China Town, aż do Sampheng Market, Wat Traimit (czyli Golden Budda) i wreszcie dworzec Hua Lampong. O powrocie Włodek wyraził się: „jakoś”. Rzeczywistość wyglądała tak:
Aby dostać się z naszego hotelu nad rzekę, trzeba przejść przez ukryty między domami przesmyk, na którym – o zgrozo – mieści się wiele sklepów, oferujących liczne pamiątki w przystępnych cenach. Nie dziwi zatem fakt, że 150 metrowy odcinek pokonywaliśmy dobre pół godziny. Bilety na tramwaj wodny wyglądają jak znaczki i kupuje się je od nobliwych starszych pań, które w mig odgadują, jakie bilety są potrzebne danemu turyście. Być może dlatego, że bilet kosztuje tyle samo, niezależnie od tego, dokąd się płynie. W każdym razie z biletami w rękach stanęliśmy na pływającym molo.
Pływające molo, dzięki przemyślnej konstrukcji, porusza się bez przeszkód do góry i w dół, zgodnie z aktualnym poziomem wody w rzece. Niestety – fale też chyboczą całą tą konstrukcją, która wydaje przy tym upiorne dźwięki, zapewne ku uciesze mieszkańców okolicznych pięknych hoteli. Zwłaszcza tych, którzy wybrali droższe pokoje z widokiem na rzekę.
Tramwaj wodny, to przygoda zupełnie jak skrojona specjalnie a złośliwie dla Polaków, którzy przecież uwielbiają stać przy drzwiach autobusu. Tutaj tak się nie da. Do molo przybija łódź, wyskakuje z niej tłumek, biegnąc na ląd, a po chwili wskakuje tłumek pragnący skorzystać z tramwaju. Obsługa łodzi pomaga wszystkim pokonać bezpiecznie odległość między molo a pokładem. Grunt, to się nie zastanawiać i skakać. Potem należy przepchnąć się przez tłum w głąb łodzi i złapać się szybko czegokolwiek. Każda próba stawania „blisko wyjścia” kończy się awanturą z konduktorem, który dba o równą gęstość upakowania ludzi na łodzi.
Bangkok bez rzeki to byłoby już inne miasto. To miasto jest z rzeką zrośnięte, tędy przebiegają szlaki komunikacyjne, tędy wozi się towary, tutaj na palach budują swe domy ci, którzy nie znaleźli dla siebie miejsca w samym mieście. I tak jak przy domach zbudowanych z blachy falistej stoją wielkie SUVy, tak tutaj, przy chatkach z dykty prężą swe muskuły wielkie, kolorowe łodzie, będące jednym z symboli Tajlandii. Czym jest long-tail boat i do czego służy – opiszę kiedy indziej.
Wysiadanie z tramwaju to proces bardzo skomplikowany. Po pierwsze, trzeba wiedzieć, który przystanek jest właściwy, ten nasz, docelowy. Ja ten problem rozwiązywałem zawsze licząc przystanki. Wsiadając do tramwaju zawsze miałem policzone, że należy wysiąść na 7 czy 11 przystanku. Następny krok, to zacząć się przebijać do wyjścia przez tłum współpasażerów od razu po ruszeniu z przedostatniego przystanku. Potem już tylko trzeba wyskoczyć z łodzi, odgadnąć który trap prowadzi do góry, a który w dół i szybko po nim przebiec. To chyba jedyne miejsce, w którym widać pośpiech miejscowych.
My mieliśmy zadanie jeszcze bardziej utrudnione, bo musieliśmy opuścić nasze molo i trafić na przystanek promu płynącego na drugi brzeg. Kupiliśmy bilety i spoczęliśmy na wyściełanych ławkach promu, rozkoszując się czym kto miał: widokiem, wodą, grillowanym zawiniątkiem.
Wreszcie prom stęknął i odbił od brzegu. Przystań po drugiej stronie rzeki oferowała dodatkową atrakcję – można było kupić za 10 TBH karmę dla wielkich (z 1,5 metra) ryb, kłębiących się pod molo. Podejrzewam, że oni te ryby później odławiali i zjadali. Wybiegliśmy na brzeg, a naszym oczom objawił się… powiedzmy, że to się nazywa kompleks świątynny.