Oceniając drogę przez Polskę, bardziej podobała mi się droga powrotna. Była nie tylko ciekawsza wizualnie, ale i dużo łatwiejsza pod względem jakości dróg. Oczywiście, żeby była nowa droga, trzeba ją najpierw zbudować, a wtedy kierowców spotykają różne przewężenia i inne przeszkody. Ale to, co przeżyliśmy w okolicach Częstochowy to był koszmar.
Oceniając Węgry mogę z całym przekonaniem powiedzieć, że nie byliśmy przygotowani do tego, by wycisnąć z tego wyjazdu wszystko, co się da. Nie wiedzieliśmy nawet tego, że odwiedzimy Węgry w momencie kwitnienia lawendy, co jest porównywalne do zjawiska kwitnienia wiśni w Japonii. Na pewno warto liznąć trochę węgierskiego i mieć odnalezione lokalne sklepy nie należące do sieci, by spróbować czegoś innego, niż wystandaryzowane produkty pakowane próżniowo. Może nawet warto - zamiast kupować hotel ze śniadaniem - pofatygować się rano do lokalnej piekarni, kupić świeże pieczywo, a w sklepie obok - trochę jakiegoś salami, wybranego na ślepo ze 100 dostępnych. Bardzo mnie korci, żeby kupić następnym razem na bazarze więcej „domowych produktów”. Ale do tego trzeba mieć mały słownik węgiersko-polski lub dostęp do internetu. Generalnie - jest to miejsce warte powrotu i spokojniejszego penetrowania, co planujemy zrobić tak szybko, jak będzie to możliwe.
Podróżowanie samochodem przez Węgry jest tak przyjemne, że przejechane kilometry nie były męczące. Kultura kierowców, połączona z bardzo dobrymi oznaczeniami i rozsądnie umieszczonymi znakami, pozwala zagubionemu turyście stać się równoprawnym uczestnikiem ruchu. Jedyne, czego nam brakowało na drodze, to moc do pokonania tych kilku ostrych wzniesień, ale to już zupełnie inna historia.
I tyle.