Jak wiadomo, każda podróż zamorska musi zacząć się w porcie, nawet, jeżeli jest to tylko port lotniczy. Dzięki sprytowi i innym ukrytym talentom Włodka, naszą podróż do Azji udało się tak zorganizować, że rozpoczynaliśmy ją wylotem z Warszawy, a nie z Paryża, co nam przez jakiś czas groziło. Co więcej, o przesiadkę w Wiedniu nie musieliśmy się martwić, ponieważ z naszego punktu widzenia podróż z Warszawy do Bangkoku była procesem ciągłym, o którego przebieg miały troszczyć się Austrian Airlines.
Jak każdy chyba wie, lotnisko im. Fryderyka Chopina w Warszawie jest pomnikiem, a może nawet ostoją komunizmu w Polsce. Tu nic nie działa tak, jak się tego po lotnisku międzynarodowym oczekuje. Nawet jeżeli uda się coś tutaj uruchomić, np. budowaną przez 50 lat linię kolejową łączącą terminal z centrum miasta, to coś (dla równowagi) musi przestać działać. Tym razem zaskoczył nas remont parkingów. Ledwie Euro się skończyło, wszyscy goście wyjechali, więc wielopoziomowy parking został zamknięty z powodu rozbudowy. W następnym etapie ma zostać zamknięty „stary” terminal, w celu przebudowy i dopasowania wystrojem do wyglądu tego nowego ohydka. Dopiero z perspektywy odwiedzonych w trakcie tej wycieczki lotnisk widać, że tego naszego nie należy rozbudowywać, tylko wybudować gdzieś obok nowe. To już zawsze będzie kurnik, nawet jak się zamontuje złote rynny.
Oczywiście, jak przystało na lecących do Azji po raz pierwszy, mieliśmy największe bagaże z naszej szóstki: ja równo 15 kg, a Kinga 12 kg. Oczywiście nie licząc bagażu podręcznego, na który składało się m.in. zmarnowane 80 zł, czyli 800 stron powieści Hyperion (kolejny 1 kg). Następnym razem biorę ciuchów na pierwsze 7 dni, a potem sprawdzimy jakość hotelowych pralni.
Nic to. Na płycie czekał na nas prawdziwy samolot. Nie taki udawany, co to tylko dmucha i udaje że umie latać. Prawdziwy samolot musi mieć śmigła i siłę nośną. Wyjątkowo lubię latać takimi maszynami, bo to – jak w starym dowcipie – porusza się i wolno, i nisko. Austriacy w sposób oczywisty są dumni ze swojej militarnej przeszłości, co pokazali nazywając linie lotnicze „austriackie strzały” i wybierając na dostawcę swoich statków powietrznych kanadyjską firmę Bombardier. Wsiedliśmy więc do naszego Bombardiera Q400, wystartowaliśmy, dostaliśmy kawę i ciasteczko, wylądowaliśmy, nic wartego wspominania. Tak, to ja mogę latać.