Wylądował. Na razie zjedliśmy śniadanie i dostaliśmy pokój. Resztę opiszę później, bo bez przygód się nie obyło.
No dobrze, jest już wieczór, zjedliśmy obiad lub kolacje lub śniadanie (Kinga). Generalnie -co kto lubi. Dzień obrodzil w moim stylu. Po pierwsze dolary które wzialem z kraju i ktore mialy zapewnić nam dobrobyt nie są uznawane w Tajlandii. Więc zostały nam generalnie. tylko karty. Po drugie taksówkarz nie potrafił trafić do hotelu, wiec zostawił nas przy jakimś zaułku i powiedział ze to tutaj. Nie było to tutaj tylko kilometr dalej. Po trzecie nie pojechaliśmy na chatuchak tylko do chińskiej dzielnicy wydać trochę kasę na grzyby moon i zielona herbate. I zamiast coś zjeść o ludzkiej porze w ludzkim miejscu siedlismy w jakimś zaułku w hinduskiej garkuchni, w której usłyszeliśmy ze mamy sobie popatrzeć w garnki zobaczyć co jest.
Ale pozytywy tez były. W naszym ulubionym china world Kinga kupiła 3 spódnice po 5 zł. A na górnym piętrze zaopatrzylismy się w 2 plecaki chińskich produktów. Kasztany kosztują tyle co u nas ale już makarony i grzyby siatkę 1/10. Słowem lekkie i tanie. Jakoś trzeba wyrównać cenę biletu. Dodatkowo poruszamy się autobusem zamiast taksówką co ma ten plus ze trasę ustala Google a on wie gdzie jechać w przeciwieństwie do taksówkarzy. I bilet kosztuje 0.65. W autobusie są drewniane podłogi. I wszyscy się o nas troszczą: dokąd chcemy jechać, gdzie wysiąść, w którą stronę pójść.
Na koniec dnia wreszcie sobie pofolgowalismy i zamówiliśmy coś smażone z makaronem i dzbanek piwa.