Nasz ulubiony hotel (Baan Chart) nadal stoi. Tutaj to nigdy nie wiadomo, co człowiek zastanie, bo naszego ulubionego chińczyka na Rambutree zburzyli i zamiast niego stoi teraz nowy hotel z basenem (po sprawdzeniu w internecie - zamiast Maxim BBQ, czyli rzeczonego Chińczyka, jest 10 na ulicy salon masażu, a hotel jest stary, tylko od frontu dorobili mu basen i wygląda jak nowy), a salon z ręcznie szytymi materiałowymi torebkami zamienili na pizzerię (torebki po promocyjnej cenie dostępne są na pokładzie samolotów AirAsia). Dostaliśmy powitalnego drinka bezalkoholowego i jazda do pokoju. Godzina 16, miły chłodek (tak ze 32 stopnie), słońce czasami przebija się przez chmury. Wzięliśmy prysznic, czas na obiad, a tu właśnie kończy padać. Czyli prognoza się sprawdza - codziennie ma padać. Zanim wyszliśmy z hotelu znowu pojawiło się słońce. Przeszliśmy się po starych śmieciach - wreszcie wszystko widać, bo turystów resztki - i usiedliśmy coś zjeść. Kinga nie chciała bawić się w zgadywankę: ciekawe co dostanę pokazując na wypłowiałe zdjęcie bez podpisu, więc zamiast zjeść na ulicy poszliśmy do sprawdzonej knajpy na rogu.
Zaczeliśmy więc od drugiej strony menu, bo pierwszą przelecieliśmy ostatnim razem: smażony szeroki makaron z chińskim sosem (czyli sojowym sosem) i kurczakiem oraz smażony makaron na chrupko z wieprzowiną i bazylią. Mniam. Mee krob nie mieli.
Potem powitalna runda na Kaosan, wiadro obranych owoców za 80 BTH (dwa dni jedliśmy), woda w 7-11 i do hotelu. Budzik na 7 rano nastawiony.