Wylądowliśmy na Surat Thani International Airport - dumna nazwa dla stodoły wielkości Okęcia. Lotnisko obsługuje praktycznie tylko loty dostarczające turystów, którzy chcą udać się na którąś z pięknych tajskich wysp, lub odstawiające turystów do innych ciekawych miejsc. Tak sprytnie to zrobili, że samoloty lądują paczkami, dopasowanymi do rejsów promów na wyspy. Być może jest na odwrót, ale podziw budzi logistyka tego przedsięwzięcia.
No więc, wylądowaliśmy, i Kinga się pyta - co dalej? Nie wiem. Mam taką kartkę wydrukowaną z internetu, że mamy bilet na prom (300 BHT za osobę) i mam ją pokazać na stanowisku Lomprayah. I co dalej? - dopytuje się Kinga. To już ich problem. Ja jestem tylko paczką przekazywaną pocztą kurierską.
No to idziemy do stanowiska Lomprayah, chlast kartkę na blat, pani radosna coś na kartce dopisała i kazała iść do stanowiska transferowego obok. Tam powtórka z rozrywki, pani coś zapisała w notesiku, przykleiła nam na piersiach naklejki z godziną odjazdu autobusu i nazwą wyspy (każda ma swój kolor naklejki), pokazała jakieś tabelki, gdzie byliśmy wpisani z imienia i nazwiska i kazała uzupełnić płeć. Ptaszkiem. Uzupełniłem. Następnie zostaliśmy skierowani do wyjścia, gdzie odebrał nas kolejny pan i kazał stanąć w rogu przy filarze. 37 sekund później skierowano nas do autobusu, gdzie usiedliśmy zaraz po tym, jak wyrżnąłem głową w półkę na bagaże. I powiem z całą świadomością tego, jak to o mnie świadczy, że za każdym razem, jak jedziemy gdzieś tym ich autokarem na miarę Azjaty (wielki na zewnątrz, mikro w środku), walę skronią w półkę. Autobus był wyjątkowo pusty, widać ten martwy sezon.
Jedziemy. Ta sama droga po raz 5 nie jest już atrakcją, zdrzemnąłem sie nawet. Nagle autobus zatrzymuje się w środku niczego i kierowca wybiega coś sprawdzić. W autobusie zaczyna unosić się zapach palonej izolacji. Wszyscy siedzą spokojnie, bo przecież gdyby coś się działo, to by powiedzieli. Kierowca wraca i jedziemy dalej. Tym razem się udało. Nawigacja Googla twierdzi, że jeszcze 400 m do portu.