Miał być heban, a będzie sosna syberyjska. Dzisiaj było tak zimno (oczywiście mówimy o temperaturze odczuwanej ze względu na wiatr, bo temperatura powietrza jest stała, 32 stopnie), że przez mój atak kichania zgubiliśmy drogę na spacerze. Zamiast skręcić do wioski poszliśmy dalej. Zorientowaliśmy się, że jest coś nie tak dopiero wtedy, gdy skończyła się plaża i zamieniła w bloki bazaltu (jeżeli dobrze pamiętam lekcje geografii). Nieodmiennie w takich sytuacjach odpalamy Here Maps, które działają w trybie off-line. Oczywiście, przegapiliśmy wejście z plaży do wioski o dobre 400 metrów. Wioska ta jest słynna z tego, że w lokalnej świątyni mają zmumifikowanego mnicha. Ponieważ już go widzieliśmy poprzednim razem, obeszliśmy jedyną uliczkę z lewej i z prawej strony (nic nowego nie przybyło) i wróciliśmy plażą do resortu.
Potem leżeliśmy na leżaczkach do 14, bo dłużej się nie dało, i wróciliśmy do domku na kawę. Niestety jedziemy z zapasów, bo nie posprzątali nam pokoju, a tym samym nie uzupełnili zapasów. Tak wieje - chyba już o tym pisałem - że od dwóch dni spada nam kartka "make-up room" z haczyka. Trudno, czasami trzeba dołożyć ze swoich do interesu :) . Dzisiaj dodatkowo z palm spadały liście i kokosy. Kto nie widział lecącego z wiatrem liścia palmy, nie zrozmie, czemu poczekaliśmy na tarasie, aż wiatr zelżeje.
Humor mi się poprawił, bo wreszcie zająłem się na poważnie dalszą częścią wycieczki, czyli Wietnamem. Już wiem, gdzie stoją busy i taksówki na lotnisku w Hanoi, ile kosztuje jedzenie na ulicy, poczytałem trochę blogów (dzięki Tato za linki). Na dodatek pani w recepcji powiedziała, że nie ma problemu i w poniedziałek zrobią nam śniadanie o 6:30, skoro musimy zdążyć na prom o 8:00.
Kolejna bułka okazała się kompletnym niewypałem (nadzienie rodzynkowe, w domu takie mam).
Za to obiad po raz kolejny okazał się strzałem w dziesiątkę. Nie wiem, jak pani to robi, bo ja tak nie umiem, ale dzisiejsze dania smakowały inaczej, niż wczorajsze (tzn. że w kuchni Tajskiej można doprawić potrawę na przynajmniej cztery sposoby, a nie na jeden, jak to mi w domu wychodzi; jutro może się okazać, że nawet na 6 różnych sposobów). Cenowo też stara się być konkurencyjna dla samej siebie, bo dzisiaj dwa dania i dwa piwa, no i darmowe kokosowe naleśniczki, kosztowały 290. Niestety pani nie robi soków, tak jak w Mum-A-Roy, ale jutro postanowiliśmy sprawdzić lokalną kolorową wodę, która stoi obok piwa. Nie zamierzam nawet się pytać, co to jest, bo pani biegle włada Tajskim, a my nie. Trzeba próbować w ciemno.
Pani wydała obiad, pomachała i pojechała gdzieś na skuterze. Przecież nie uciekniemy, prawda? Zwłaszcza, że po drugiej stronie drogi, prawdopodobnie córka, sprzedaje wieprzowe szaszłyczki z grilla, które pakuje do torebek z ryżem i sprzedaje turystom i miejscowym wracającym z treningu muai-tai. Nawet zastanawiałem się, czy nie nabyć takiego jednego szaszłyczka, ale po ilości mięsa, które tutaj zjadam musiałem wybrać: resztki talii czy rozkosze podniebienia. Może jutro. Bo jak nie jutro, to już pewno nigdy. Tyle jest pięknych miejsc na świecie, że przyjechać tutaj 3 raz byłoby nieroztropne (lub, jak twierdzi Kinga: nieroztropnie).
Dzisiaj nie byliśmy jedynymi klientami "u Mamy" - dojechała parka Niemców na skuterze. Ponieważ smętnie dziubali widelcem w talerzach, zamiast od startu wyrażać pozytywne emocje, nie dostali naleśników.