Śniadanie nie powaliło nas na kolana, ale było miłą odmianą po parówkach w Am Samui Resort. Kawa - mam nadzieję, że przywieziemy to cudo do domu. Czarna do tego stopnia, że wlanie skondensowanego mleka nie zmieniło jej koloru na jotę.
Po śniadaniu i zamówieniu wycieczki na jutro (1 dzień na zatokę Ha Long wystarczy) wyruszyliśmy na zwiedzanie miasta. Przy pierwszym punkcie zobaczyliśmy, co oznacza słynne wietnamskie "akceptuję twoją cenę". Oglądaliśmy sobie katedrę, a tu za płotem przechodzi pani z koromysłem, a na nim ananasy. Wpadła za płot i rzuciła się na Kingę: wsadziła jej na ramię swój obnośny kram, na głowę kapelusz i krzyczy: foto, foto. No to zrobiłem foto i zacząłem oceniać, ile to foto nas będzie kosztować. Pani zabrała ekwipunek, zapakowała nam ananasy w torebkę i uśmiecha się. Pytam się grzecznie hał macz? a ona coś tam duka, no to wyciągnąłem najdrobniejszy banknot jaki mieliśmy, czyli 100k, pani hyc go złapała i spokojnie wygłosiła "aksiept yol plajs". 20 zł nie majątek, ale 100k to dwie buły z mięchem i dwa soki w drogiej wietnamskiej sieciówce. Potraktujmy to jak przygodę.
Praktycznie do obiadu udało nam się zobaczyć połowę zaplanowanych atrakcji z listy "must see". Niestety, Wujek Ho nie był dostępny, gdyż do grudnia mauzoleum jest nieczynne, ale z zewnątrz prezentuje się wspaniale.
Odkryliśmy za to, że w Wietnamie 7eleven nazywa się Circle-K (dawniej Statoil) i sprzedaje napoje taniej, niż na straganie.
Widzieliśmy więc, w kolejności chronologicznej:
kościół katolicki, świątynię, jezioro, świątynię, plac, mauzoleum, pagodę, świątynię literatury, hotel hilton dla zestrzelonych pilotów, katedrę oraz dużą liczbę fantastycznych uliczek, które je łączyły.
Powróciliśmy do hotelu wziąć prysznic i przebrać się na drugą część wycieczki, gdyż temperatura, jaką dzisiaj nam zaserwowało niebo bez jednej chmurki i brak wiatru, wykończyła nas prawie do końca.