Tym razem taksówka zamówiona w hotelu kosztowała nas 500 THB, oplaty drogowe wliczone w cenę. Pan tak zasuwał, że jechał 108 na ograniczeniu 80. Byliśmy na lotnisku 7 minut przed ETA określonym przez nawigację. Bomba. Dopiero 40 minut później otworzyli check-in i mogliśmy zdać bagaże. Pani zwróciła nam uwagę, że będziemy mieli w Wiedniu bardzo mało czasu na transfer, ale nawet się nad tym problemem nie pochyliliśmy, bo przecież skoro nam sprzedali takie bilety... W między czasie siedząca w poczekalni pani w ramach upamiętniania swojej podróży postanowiła sobie zrobić z nami sesję zdjęciową. Rozumiem, że Kinga może być miłą pamiątką na zdjęciu, ale ja? Nie odstraszyło pani nawet to, że prychałem i kichałem. Moje przeziębienie nawet zdążyliśmy już nazwać: dęga. Jak: mor-dęga.
Myśleliśmy optymistycznie po wizycie na klia2, że obkupimy się w gifty na lotnisku, a tu wpadka. Czekoladki belgijskie są, tajskich brak. Trudno, bedziemy rozdawac belgijskie. Za to herbata kosztuje jak na Okęciu.
Na Suvarnabhumi zrobił się jakiś nowy porządek w zakresie sklepów, tzn. są sklepy z markami europejskimi, a między nimi wystandaryzowane sklepy z pamiątkami i wystandaryzowane sklepy z jedzeniem. Jest w tym jakiś pomysł, bo dzięki temu przy praktycznie każdej bramce jest taki sam wybór towarów w tych samych cenach. Ale z drugiej strony, jeżeli w standardzie czegoś nie przewidziano, to tego towaru nie będzie.
Wsiedliśmy na pokład, dostaliśmy obiad na śniadanie (do wyboru kuciak z ziemniakiem lub rybne curry) i polecieliśmy.