Jakoś udało nam się wstać po ciężkiej podróży i zejść na śniadanie. Jak zwykle w takim hotelu jedyne na co można było narzekać to brak łososia i robionych na świerzo naleśników. Poza tym - było wszystko.
Najedzeni po uszy i na zapas wróciliśmy do pokoju. I tu zaczęły się dramaty. Karty nie działają. Biegiem do recepcji, a tam kolejka, aktywowali karty i biegiem do pokoju. Cenne 15 minut minęło. Pakujemy się w biegu i do recepcji zapłacić. Tam - oczywiście kolejka. Facet rozlicza hotel płacąc trzema kartami, pewno za bar swoją, a za pokój służbową. Wreszcie - płacimy, dostajemy bilet do otwarcia parkingu i długa. Bramka się nie otwiera... Pan dał bilet nie od tego parkingu. A nam uleciało kolejne 15 minut. W sumie opuszczamy hotel z godzinnym opóźnieniem. A czemu to takie ważne, bo wykupiliśmy w hotelu obiady, a dzisiaj jest wesele i o 15 zamykają restaurację.
Droga przez Czechy i Słowację była wzorcowa. Piękne widoki, piękne drogi, wszyscy jadą przepisowe 130. A po przekroczeniu granicy węgierskiej... (terminal, na którym 30+ lat temu przekraczaliśmy granicę nie zmienił się wcale) remont. A ETA sobie leci. Wreszcie trafiliśmy na kawałek autostrady, ale zanim człowiek się rozpędził, nawigacja kazała nam zjechać. Do Veszprem 60 km, oczekiwany czas przejazdu - 1h20. No chyba oszaleli. Przy ograniczeniu prędkości 90 km/h powinno być poniżej godziny, prawda?
Prawda. A pobocza były zryte oponami samochodów, które wyleciały z drogi. Bo to było 60 km wąziutką drogą przez góry. Czyli zakręt za zakrętem, nic nie widać, bo droga prowadzi przez las, jak nie górka, to z górki. BumbleBee trzyma się drogi jak przyklejony, ale jak trzeba się będzie zatrzymać, to wolę nie sprawdzać, czy systemy pokładowe zadziałają.
No to dotarliśmy do hotelu o 14:30, z obiadu nici. Ale za to... Na naszych wakacjach miewaliśmy pokoje z różnymi widokami. Klimatyzator za oknem to standard, pas startowy to dodatkowa atrakcja, śmietnik też czasami się trafiał. Ewenementem był ogród z gołębiami wijącymi gniazda w palmach. Wielką zmianą jakości był pokój z widokiem na wieżę w KualaLumpur. Ale widoku na zamek na wapiennej skale jeszcze nie było (Hotel MalomKert).
No cóż, nie samym widokiem człowiek żyje, więc na obiad poszliśmy do miasta. Lokalizacja naszego hotelu jest o tyle niespotykana, że ma wielki darmowy parking i wszędzie jest 20 minut spacerkiem. Oczywiście czasami jest to 20 minut pod górę, czasami w dół a raz nawet udało nam się pójść po płaskim (ale o tym będzie innego dnia, gdyż tym razem piszę jako wszechwiedzący narrator, czyli z opóźnieniem kilkudniowym).
Wspięliśmy się na wapienną skałę i zasiedliśmy przy stoliku w polecanej przez tripadvisor Elefant Etterem z widokiem na ratusz. Menu dostaliśmy co prawda po angielsku, ale obiad udało nam się zamówić głównie dzięki długim rękom i zaangażowaniu obu stron. Niestety - po raz kolejny - okazało się, że nasze rodzime lokale gastronomiczne w miejscach turystycznie atrakcyjnych zatrzymały się gdzieś w epoce Gierka. Frytki z batatów w serowej panierce, domowe pikle (w tym papryka nadziewana kapustą), mięso tak soczyste i smaczne (mięso o smaku mięsa!!!), że w spokoju mogę powiedzieć, że takiej karkówki to ja w życiu nie jadłem. Do tego piwo z Transylwanii. Ech, dieta...
Przy stoliku obok siedzieli turyści z Ameryki, chyba ze 4 facetów w różnym wieku - nie było jak się obejrzeć. Ponieważ rozmawiali równie głośno, co bekali, trudno było niesłuchać ich historii z wojska. Fantastyczne było to, że chociaż rozmawiali o swoich przyjaciółkach z Berlina, chlaniu w Iraku (tu nawiązali do Johna Snow, i jego obaw, czy da radę jeszcze więcej wypić), prostytutkach w Azji, dziewczynach w Teksasie, narracja była bardzo koszerna i daleka od rynsztoka. Ciekawe, czy spotkali się przypadkiem, czy to był jakiś zjazd zaplanowany, a może (w Veszprem jest jakaś jednostka NATO) pracowali tutaj?
Cóż można napisać o Veszprem - jeżeli tak a nawet ładniej wyglądają miasteczka na południu, to już wiem, czemu ludzie chcą tam jeździć na wakacje. Nie wiem, czy chodzi o te dachówki, czy organiczną strukturę uliczek, zieloną zieleń, kwiaty, różnorodność niby takich samych domków, wybudowanych z antycznej cegły i lokalnych wapieni. Wystarczy popatrzeć na takie miasto z góry i problemy odpływają. A do tego jeszcze kawa i tiramisu... WPK powiedział kiedyś, że człowiek nie powinien żyć tam, gdzie nie da się utrzymać przy życiu palmy. Tutaj spotkaliśmy kilka jukopodobnych roślin, trochę krzewów pamiętanych z Afryki północnej, ale dowodem na to, że klimat jest tu sprzyjający dla ludzi są wszechobecne róże. A nawet napiszę RÓŻE, gdyż chodzi nie tylko o rośliny na rabatach, ale również o obsypane tłustymi z przejedzenia słońcem kwiatami potwory wysokopienne, pokrywające płoty i ściany domów.
Biorąc pod uwagę fakt, że jesteśmy tu przez przypadek...
Żeby spalić obiad poszliśmy jeszcze - zgodnie z tradycją - na zakupy do lokalnego centrum handlowego, które tym razem nazywało się Balaton Plaza, a w środku spodziewaliśmy się znaleźć Aldiego. Zakupiliśmy 2 soki w kartonie po 179 huf i tokaja za 699 huf. Kto ciekaw, niech przeliczy. Objuczeni napitkiem wróciliśmy do hotelu i film się urwał.
11 380 kroków, 8,22 km, 284 kcal.