Nasz wspaniały hotel, którego cena już została wypomniana, wymyślił sobie, że resztki ze śniadania będzie przemieniał w cudowne kanapeczki, dostępne od 14 do 17. Dzieki temu nasz powrót do hotelu zamieniliśmy wraz z innymi gośćmi w ucztę nad basenem. Potem poszliśmy na nasz balkon z widokiem na Balaton i po cichaczu zrobiliśmy sobie w pokoju darmową herbatę. Po cichaczu, bo chyba w takim hotelu nie wypada. W końcu w lobby można sobie zamówić przez całą dobę kawę i herbatę w atrakcyjnej cenie.
Zbliżył się wieczór i znowu porwało nas nad Balaton. A tu niespodzianka - cała promenada (ta emerycka, po lewej stronie) zastawiona ławami i straganami z prostym jedzeniem oraz - niespodzianka - winami. Między nimi przechadzają się ludzie w tradycyjnych strojach (być może miały reklamować poszczególne regiony winiarskie). Tłum przy straganach kręcił się taki, że pomimo wczesnej pory stałe knajpy na promenadzie albo były już zamknięte, albo właśnie się zwijały, nie stanowiąc dla nich żadnej konkurencji. Po długim przyglądaniu się ofercie straganu z rybkami, postanowiliśmy kupić coś, co wyglądało na filet i nie było karpiem (jedyna znana nazwa w menu, oczywiście poza słowami COLA i pommefrites). W celu dokonania zakupu stawaliśmy w kolejce 3 razy, bo pomimo tego, że ryby smażone na zapleczu napływały na front w regularnych odstępach czasu, to ciągle tuż przed nami się skończyły i zostawał wspomniany karp i całe ryby przypominające szczupaki i wielkie okonie.
Niewątpliwą atrakcją było to, że - podobno - były to świeże ryby z Balatonu, na pewno właśnie wyjęte z frytury. A w smaku... nie wzięliśmy karpia, bo nie chcieliśmy mułu, a ta ryba była bardziej mulista, niż najbardziej niewypłukany karp. Ale za to ewidentnie bez ości, świeża i rozpadająca się w oczach. No i nic nam po niej nie było.
I tak sobie jedliśmy, słuchając ludowych pieśni ze sceny i patrząc na Balaton, po którym pływały stateczki i oświetlone rowery wodne.
I po raz kolejny pomyślałem sobie, że Zalew Zegrzyński ma taki potencjał...
17 275 kroków, 12,63 km, 427 kcal