Nawigacja prowadziła nas przez coraz węższe drogi, zabudowa miejska przeszła w wiejską, którą wkrótce zastąpiły dacze. Nawigacja w spokoju powiedziała - dotarłeś do celu, a tu po lewej żywopłot, po prawej żywopłot. Jedziemy dalej. Wreszcie - na końcu drogi pojawiła się brama, a za nią maszty. Wjeżdżamy na parking a tu... betonowa kostka z potłuczonymi szybami, molo z kilkoma żaglóweczkami, a za parking służy zdechły trawnik. Minę to ja miałem nietęgą. Kurcze, wyciągam wydruk rezerwacji, a tam dachóweczki, beleczki, jachciki, dywaniki. Wlazłem na molo, i zobaczyłem - obok jest jakiś budynek kryty dachówką. No to wracamy do samochodu, cofamy się i jedziemy szukać następnego wjazdu. Jedziemy, jedziemy, a tu nic, a potem znowu jakiś barak. No to wracamy do miejsca, z którego wyjechaliśmy i obok wielkiej bramy, którą przed chwilą przejechaliśmy, widzę małą bramę z napisem Balaton Foi Yacht Club. Ha!
Pani w recepcji zrozumiała nasze przerażenie związane z wizytą u sąsiadów.
Z naszego balkonu widać nie tylko całą marinę z jej elektrycznymi jachtami motorowymi, ale i liczne zaparkowane samochody gości hotelowych, właścicieli łódek i takich, co to tylko na obiad wpadli. Dwie tesle, maclaren, maserati, mercedes z włókna, kilka SUVów audi rozmiaru czołgu, cztery rovery discovery, dwa mustangi, wielkie volvo hybryda, a nawet mitsubishi 4x4 w hybrydzie. No dobra, zwykłe skody superb i porsche też było. I jeden pomarańczowy jeep renegate.
I z tych samochodów wysiadają normalnie wyglądający ludzie, w porciętach noname i japonkach. Kiedyś zrozumiem ten dziwny kraj, obiecuję. Na razie idę słuchać jak wiatr na wantach gra.