Ponieważ nadal pogoda jest fatalna, tzn. zero wiatru, zero chmurek i 40 stopni w cieniu, i nad brzegiem Balatonu wysiedzieć się nie da, pojechaliśmy na ostatnią możliwą wycieczką do kolejnego wypoczynkowego miasta w pobliżu, czyli Siofok. Nie ukrywam, że trochę mnie zmartwiło, że wg googla jest tam tylko jedna atrakcja turystyczna - wieża ciśnień.
Siofok okazało się innym wariantem miasteczka nadmorskiego (w tym przypadku nadjeziornego). Balatonfured ze swoimi pięknymi willami z przełomu wieków, historyczną przeszłością i promenadą klasuje się gdzieś w okolicach Sopotu. Nasz Balatonkenesse ze swoimi yachtclubami i daczami chyba bależy porównać do Mikołajek. A Siofok okazał się wypasioną Ustką. Czemu wypasioną? Bo tutaj nawet smażalnie i kebaby ustawione dziesiątkami jedna za drugą wyglądają smakowicie.
Zwiedzanie zaczęliśmy od szukania działającego parkometru. Pierwszy wypluwał monety i coś pisał po węgiersku. Drugi połykał monety i coś pisał po węgiersku. Potraktowany pięścią oddał pieniądze. Trzeci - wreszcie - przyjął monety i wydrukował bilet. Oczywiście 100 m dalej, pod głównym placem z wieżą ciśnień był parking podziemny, rozliczany przy wyjeździe, a nie z góry, droższy o 10 huf na godzinę. Za późno.
Następnie udaliśmy się na lokalny targ w celu zakupu truskawek. Ten był nawet bardziej zatowarowany, panie sprzedawały swoje przetwory w słoikach po ogórkach (co na to unia???) ale za to każda miała kasę fiskalną (co na to polscy mali przedsiębiorcy???). Truskawki jak malowane, brzoskwinie jak prosto z drzewa, do tego kupiliśmy jeszcze mieloną paprykę z lokalnej wytwórni i zrobiliśmy zdjęcia warzyw w occie (w tym kalafiora i pomidorów). Osobiście czułem się jak w programach "coś kupuję na obcym bazarze", bo panie niby profesjonalnie nas obsługiwały, a gdzieś nad naszymi głowami ze śmiechem komentowały każdy nasz ruch. Bo tutaj turyści są ewenementem.
Potem poszliśmy nad jezioro. Widok plaży nad Balatonem jest nieustająco zabawny, gdyż takowej nie ma. Do brzegu dochodzi betonowa wylewka, potem są kawałki wapienia i... jezioro z kaczkami i łabędziami. Jak człowiek chce sobie poleżeć, to ma do wyboru beton, ławkę albo trawnik. Plaża miejska oczywiście kończy się plażą prywatną, należącą do jakiegoś hotelu, więc wróciliśmy do miasta. Po drodze przeszliśmy długaśną ulicą, na której po jednej stronie były miejsca do jedzenia (już otwarte), a po drugiej lokale rozrywkowe, automaty z grami i rozrywkowe hoteliki. Podkreślam - wszystko ze smakiem i wizualnie na najwyższym poziomie. Różnica jeszcze jest taka, że tutaj nikt nie puszcza umpa-umpa na cały regulator.
Wróciliśmy do hotelu rozładować owoce i pojechaliśmy do Veszprem na obiad. Po tygodniu nieobecności miasto nadal nam się podobało, a ponieważ coraz lepiej radzimy sobie z zamawianiem, doszliśmy nawet do boskiego tiramisu. Hotel MalomKert szykuje się do święta piwa.
11 703 kroki, 8,65 mk, 241 kcal