Ostatni dzień przed wyjazdem do domu zawsze ma inny smak. Niby dzień taki, jak inne, a człowiek oczekuje po nim niezapomnianych wrażeń na „do widzenia”. Tym razem wakacje kończymy jednak bez fajerwerków, co - o zgrozo - jest pozytywne. Obeszliśmy naszą marinę, okoliczne uliczki i promenadę, zrobiliśmy fotki wszystkiego, co się ruszało, i wielu rzeczy, które się nie ruszały. Taki jacht na przykład powinien się ruszać, prawda? A ze względu na bezwietrzną pogodę nasza marina przedstawiała przez cały tydzień widok nudny i statyczny. Jedyny jacht, który w czasie tego tygodnia wypłynął na jezioro, zrobił to na silnikach i chyba tylko z tego powodu, że właściciele nie mieli już co robić z dzieciakami na lądzie.
Zupełnie inaczej jest z nieruchomościami, bo te z definicji nie powinny się ruszać. W trakcie naszych spacerów odkryliśmy nad brzegiem Balatonu piękną daczę na sprzedaż, zdjęcie w załączeniu. Jeżeli w najbliższym czasie wygram w totka, to kupuję tę chałupę w ciemno. Swoją drogą jest w tym jakieś szaleństwo, że w Polsce nie można wybudować domu nad jeziorem, tak, żeby można było mieć wyłączny dostęp do jego kawałka, a tutaj jest to normą, i widać z tego więcej korzyści (jest czysto i wszystko jest zadbane) niż szkód (nie można spacerować dookoła Balatonu).
Próbowaliśmy się trochę poopalać, ale było to bardzo trudne ze względu na temperaturę i brak nawet jednej chmurki na niebie. I to chyba jest jedyna wada naszego hotelu, że nie bardzo jest jak wejść do jeziora, a basenu nie ma. Może właśnie z tego powodu hotele z plażą są tutaj tak drogie.
Jakoś dotrwaliśmy do wieczora, a wtedy - w nagrodę - pająki na naszym tarasie zrobiły pokaz tkania pajęczyn na czas.