Przygoda, przygoda, czasu na spanie szkoda. Mgła nad zalewem kłębiła się nadal, rozrywana pierwszymi nieśmiałymi podmuchami wiatru. W domkach obok ruch zaczął się o 6, a godzinę później pierwsi ludzie pojawili się na tarasach w oczekiwaniu na 8, czyli godzinę rozpoczęcia wydawania śniadań. Dziwni są ci ludzie. Śniadanie jak śniadanie - bufet uginał się pod półmiskami z jedzeniem, z nietypowych rzeczy - lokalne racuchy na maślance. Kawa bardzo dobra. Z ciekawostek - zamiast parówek była pocięta na większe kawałki kiełbasa z wody. Pieczywo stare, rozumiem, że nadal jest to problem w Bieszczadach.
Cały dzień poświęciliśmy robieniu kroków (15,857) i zwiedzaniu okolicy. A jak się zmęczyliśmy to wróciliśmy do domku na leżaczki. Pierwszy raz w życiu leżałem na leżaczku w swetrze. Dzisiaj okolica głównie zajmowała się zamienianiem na parkingi dla turystów z Rzeszowa i Lublina, którzy tłumnie przybyli czcić święto Matki Boskiej Chmielnej spacerując po tamie i jej okolicach. Profilaktycznie zrezygnowaliśmy więc z wycieczek statkiem i samochodem. Może jutro będzie pusto?
Na obiad poszliśmy do najwyżej ocenianej knajpy w mieście. Piękny drewniany budyneczek w odcieniach szwedzkiej szarości i bieli, len, malowane drewniane ptaszki, ozdóbki, a od strony zalewu wielkie okna. Znowu ktoś wywalił dużo kasy. Szklanki do piwa były normalnie brudne, stół się lepił a jedzenie było straszne. Jeżeli dla kogoś hamburger oznacza kotlet z mielonej wołowiny bez przypraw, to ja niestety nie mogę tego zaakceptować. Podany w zwykłej bułce, bez odrobiny sosu lub warzyw, ale za to z jajkiem sadzonym, bekonem, plackiem ziemniaczanym. Kelnerki nie mogły opanować rozdawania zamówień, chodząc po sali i pytając się, czy może tutaj ktoś zamawiał pstrąga? No cóż, najważniejsze, że minęło już 5 godzin i nadal żyjemy. Zaproponowałem na jutro zapiekanki. Grubo pokryte keczapem będą na 100% smaczne.
Ale widok z restauracji był obłędny.